poniedziałek, 6 kwietnia 2015

Zmiany są dobre

Trochę mnie tutaj znowu nie było - tym razem za sprawą zmian w moim życiu zawodowym. Zmieniłam pracę. W sumie nic w tym nadzwyczajnego, bo przecież każdy z nas ją zmienia raz po raz. Ale okazało się przy tym, że wywołałam tyle szumu i dyskusji, jakbym została co najmniej wicepremierem. Do końca tego nie rozumiem, bo stanęłam uczciwie do konkursu, wygrałam go i dostałam pracę, a stanowisko które zajmuję to zwykłe stanowisko urzędnicze. Taka widać nasza mentalność - bardziej boli nas cudzy sukces niż własna porażka...



Jak większość z Was wie, o lokalną politykę otarłam się jesienią ubiegłego roku podczas wyborów, w których postanowiłam zawalczyć o funkcję wójta. Wyborów nie wygrałam, ale tę porażkę postanowiłam przekułam w sukces, bo wiele się wtedy nauczyłam. O ludziach. Nauczyłam się wtedy, że nic nie jest takim, jakie nam się wydaje, a tam gdzie splatają się ludzkie interesy i korzyści nie ma mowy o szczerości intencji. Sama za swoje wybory zapłaciłam dość wysoką cenę, na szczęście wkalkulowałam ją w moje osobiste koszty. Pozostałe rozstrzygnięcia wyborcze w moim regionie też wiele mnie nauczyły. Tego, czym jest pokora, ciężka praca, uczciwość i odpowiedzialność za dane słowo.

Może dlatego już zaczęło uwierać mnie moje dziennikarskie "ubranko". Przestałam wierzyć w wielu ludzi, których na co dzień spotykałam w swojej pracy i wierzyłam, że mają na względzie coś więcej niż swój interes. Nic z tych rzeczy... Gra, polityczna gra... Mój nieco naiwny dotąd świat rozsypał się i ułożył z powrotem w zupełnie inny obrazek, gdzie wszystko do siebie idealnie pasuje, a jednak widok jest dość smutny. Żyjemy wszyscy w jednym mieście, nie tak wielkim w sumie, a jednak życiem tego świata rządzą sympatie polityczne. Bo kto nie z nami, ten przeciwko nam... I nie ma nic więcej.

A gdzie jakiś zdrowy dystans? Mam przyjaciół, którzy mają totalnie różne od moich sympatie polityczne. Łączy nas wiele innych spraw, to jedno dzieli. Ale kibicujemy sobie we wszystkich życiowych wyborach. Myślę sobie, że nawet gdybyśmy wystartowali na zupełnie przeciwnym biegunach wyborczych, bez wahania pogratulowałabym zwycięstwa każdemu z moich przyjaciół. Bo lubię ich jako ludzi. I ciągle będę powtarzać, że wójtem/radnym/posłem...politykiem się bywa, a człowiekiem się jest.


Z ludzką uczciwością, choć i wątpliwością czy jest sens, bo może to wszystko jest z góry przesądzone, wystartowałam w konkursie na stanowisko urzędnicze w biurze prasowym w moim mieście. Przeszłam uczciwie wszystkie etapy i tydzień temu dowiedziałam się, że wybrano właśnie mnie. W środę rozpoczęłam pracę, a zanim jeszcze ją rozpoczęłam, w internecie wylała się na mnie fala hejtu. Znów to samo... bo beznadziejna, niewykształcona i na pewno wygrała przez układy. Powtórka z rozrywki, przecież przed wyborami czytałam to setki razy. I znów z uśmiechem mogę spojrzeć w lustro, bo nie mam sobie nic do zarzucenia.

Wygrałam konkurs i będę pracować najlepiej, jak potrafię. Bo tak mnie wychowano - że robi się coś na 100% albo wcale. Jeśli ktoś z tego powodu przestanie pić ze mną kawę - trudno, widocznie nie był wart tego czasu i wypitej kawy. Mali ludzie są wszędzie. Zawsze będzie ich bardziej cieszyć cudza porażka niż własny sukces i dotkliwiej zaboli ich cudzy sukces niż własna porażka. Najważniejsze, to mieć do wszystkiego zdrowy dystans. Na szczęście jednak przyjaciół mam spoza tego "światka", więc łatwo mi ten dystans zachować. Bo przy kawie czy piwie nie knujemy wyborczych spisków, tylko czasem do rana nawet gadamy o życiu.

Powoli do Was wracam, a Wy trzymajcie za mnie kciuki, bo to dla mnie zupełnie nowe zawodowe wyzwanie. Jak znam siebie i swoje życie, to pewnie jeszcze nie ostatnie. Bo tak jak w wyborach głosiłam, popieram zmiany... I ostatniego słowa w tej kwestii jeszcze nie powiedziałam. Bo zmiany są dobre.