poniedziałek, 17 marca 2014

Zniewolny: 12 Years a Slave - zbyt trudny do oglądania?

Postanowiłam sobie, że obejrzę wszystkie oskarowe filmy i mimo rozdania Oscarów na swoim zamiarze nie poprzestaję. Wczoraj sięgnęłam po nagrodzony statuetką film "Zniewolony: 12 Years a Slave". Film powstał na podstawie opublikowanej w 1841 roku historii czarnoskórego Solomona Northupa, który z wolnego, szanowanego obywatela Nowego Jorku staje się nagle przeżywającym prawdziwy koszmar niewolnikiem walczącym o przetrwanie i wolność. Filmy jest bardzo trudny do oglądania, dla mnie momentami był nie do zniesienia.



Akcja filmu dzieje się jeszcze przed wojną secesyjną w Stanach Zjednoczonych. Para podróżujących showmanów zwabiła Solomona Northupa obietnicą szybkich, dużych pieniędzy w zamian za grę na skrzypcach z Saratogi w Nowym Jorku do Washingtonu. Mężczyźni odurzyli go i sprzedali jako niewolnika. Mężczyzna początkowo próbuje przekonać porywaczy, kim jest, szybko jednak uświadamia sobie, że aby przetrwać, musi ukrywać swoją prawdziwą tożsamość i inteligencję. Szybko też uczy się, że nie powinien nikomu ufać. Jego zbawieniem okazuje się przypadkowe spotkanie z Kanadyjczykiem, który jest zwolennikiem zniesienia niewolnictwa. Okazuje się on przepustką do wolności.


To film, w którym Ameryka próbuje stawić czoło swojej przeszłości. Nie ma tutaj jednak intencji pojednania czy przebaczenia historii niewolnictwa, bo problem jest pokazany w sposób okrutny i bezkompromisowy. Do tej pory chyba nie widziałam żadnego filmu, który tak odważnie pokazywałby problem niewolnictwa, gdzie człowiek przestaje być człowiekiem, a staje się własnością swojego pana. Wszystko to odbywa się pod przykrywką chrześcijaństwa i Pisma Świętego, którymi właściciele usprawiedliwiają nawet karę chłosty. Nic więc dziwnego, że zwolennicy Partii Republikańskiej byli przeciwni nominowaniu tego filmu do Oscara. Nie dziwię się też, że ostatecznie film Oscara zdobył - ma to pewnie na celu wywołać wśród amerykanów dyskusję nad przeszłością.


Niemal od początku filmu bardzo emocjonalnie przeżywałam historię Solomona. Czułam jego beznadzieję i zagubienie, gdy został sprzedany, ulgę, gdy okazało się, że trafił na człowieka, który dobrze traktował swoich niewolników i niepokój, gdy trafił do nowego, bezlitosnego właściciela. Ten film nie jest jednak wyciskaczem łez, tutaj widz do samego końca ani przez chwilę nie może poczuć się komfortowo. Na końcu pozostaje już tylko ogłuszająca cisza, bo ciężko powiedzieć cokolwiek.


W filmie są sceny, które dobitnie pokazują czym było niewolnictwo. Jedna z nich to moment, gdy Solomon wisi na sznurze powieszony za szyję i stoi na czubkach palców, walcząc o życie. Podczas gdy on rozpaczliwie walczy o przeżycie w tle toczy się normalne życie - pozostali niewolnicy pracują, dzieci biegają i bawią się. Reżyser jest jednak daleki od robienia z niego bohatera czy męczennika - Solomon pokazany jest po prostu jako przyzwoity człowiek.


Dramatyczne są momenty, gdy niewolnicy są bici do nieprzytomności czy siłą rozdzielane są całe rodziny. Nie brakuje też scen gwałtu - pan uważa niewolnika za swoją własność i tak też go traktuje.


Film jest naprawdę trudny, momentami zbyt trudny. Nie dziwię się, że wiele osób rezygnuje z jego oglądania, tłumacząc, że nie jest w stanie go oglądać. Ja uważam, że mimo wszystko warto - bo to naprawdę przełomowy film w historii kina, po którym każdy z nas będzie miał zupełnie inne spojrzenie na niewolnictwo. Pocieszeniem niech będzie fakt, że film kończy się dobrze - mogę Was o tym zapewnić, bo wynika to już z samego tytułu.